OTWOCKI PORTAL ROWEROWY
Aktualnie na stronie:
Ostatnia aktualizacja:
GALERIA: Magia i rzeczywistość. Roztocze. 15-18.05.2008.:
©Tekst: Pokrzewka, Leo. Zdjęcia: Leo, Pokrzewka, Behe, Matildae & Edi. Dodano: 01.06.2008.


Wprowadzenie Sylwi, czyli kwintesencja w skrocie.

Roztocze to chyba jeden z fajniejszych terenów do rowerowania. Różnorodne krajobrazy, falista rzeźba, wąwozy i doliny rzek, mozaika pól, płaty niezwykłych lasów. Elementy kulturowe dopełniają klimat i stanowią o charakterze tego regionu. Wszystko to nadaje dynamikę a zarazem przynosi spokój.
Przed wyjazdem miałam dużo obaw. Wprawdzie jeżdżę na rowerze często i nie mam problemu z pokonaniem większych odległości, ale nigdy nie byłam na wyprawie z OGR. Dwa pierwsze dni upłynęły dość "sprawnie", jechaliśmy w miarę razem, było dużo atrakcji, czasami się zatrzymywaliśmy. Leo niestety musiał pogodzić się, że średnie prędkości i czasy przejazdu nie będą naszym sukcesem. ;-)
Piach, błoto a nawet górki akceptuję, to jednak powoduje ze jadę jeszcze wooolniej, co osobiści mi nie przeszkadza ale jak się jeździ z profesjonalistami to jest to problem. Nie przewidziałam również wszystkich żywiołów i dwa kolejne dni były moją porażką, bo nie ma nic gorszego od ograniczania innych.
Jest jednak coś ważniejszego, przynajmniej dla mnie. Cisza ukryta w śródleśnych i polnych drogach, wchłonięcie w ciepło ognia, miliony odgłosów o świcie, razem spędzony czas.
Teraz już wiem, że nie powinnam decydować się na wyjazd ale polecam wspólne wyprawy wszystkim, którzy chcą poczuć ducha OGR. ;-)


Od końca.

Tym razem zacznę nietypowo bowiem od.. końca, czyli podziękowań. Przede wszystkim dla:

-Pokrzewki za tolerancje, cierpliwość i wyrozumiałość z jaką znosiła moją osobę i moje ciągłe oglądanie się za nią. wiedz Pokrzewko że, po pierwsze- zodiakalne skorpiony już takie są ze 90% swojego życia spędzają na oglądaniu się za kobietami, po drugie- wiele razy w życiu byłem nieodpowiedzialny ale bardzo rzadko na wyprawach, jeśli coś mnie łączy z drugą osobą, choćby była to jakakolwiek sztuka wspólnego bagażu to czuje się z nią związany jak.. liną wspinaczkową, którą wiąże na początku wyprawy i rozwiązuję na końcu. Może się zerwać ale nie ma możliwości żebym ją porzucił chociaż.. ale jeszcze do tego wrócę.
Już taki jestem i za zrozumienie mojej natury, mam taką nadzieję, właśnie dziękuję.
Aha i za inspiracje do poszukiwania "odcinków specjalnych" bo jak słusznie zauważyłaś, głównie te trudności się pamięta i jest się czym chwalić, co zacząłem już robić zanim jeszcze wróciliśmy na dobre z wyprawy. A także za nocne rozmowy, które pozwoliły mi spojrzeć na niektóre sprawy inaczej.
-Matildae za hart ducha i wolę walki o koszulkę w grochy, za dzielną postawę w zdobywaniu wzniesień a także, a może przede wszystkim za niebywałe i inspirujące zwycięstwo w walce z błotem i ostateczne pokonanie go śmiechem na drodze do Lubyczy.
-Ediemu za pewne i spokojne korygowanie mojej nawigacji i pokazanie, że wystarczy inteligencja, logiczne myślenie i spostrzegawczość by obyć się bez kosztownych gadżetów i nie zaginąć w akcji, a także taktowne wspieranie w dowodzeniu wyprawą bez podrywania autorytetu.
-Matildae + Ediemu za to, że ciesząc się sobą nie zapomnieli, że można także cieszyć się z innymi.
-Behemowi i Popeyowi za to, że dołączyli do nas i płynnie wkomponowali się w zespół nie próbując forsować własnych pomysłów na wyprawę z wyjątkiem... noclegów na dziko co w efekcie zaowocowało jedna z najbardziej uroczych chwil jakie ostatnio dane mi było przeżyć.
-wreszcie całkowicie niespodziewanie Czajnikowi i Raffiemu, którzy wypatrzyli nas na tłumnie okupowanym peronie (flame, flame!) w Zawadzie i zarezerwowali nam miejsca w przedziale a potem pozwolili rozkoszować się swoim towarzystwem i inteligentną rozmową oraz oczywiście za to, że w ekspresowym tempie wyekspediowali przez okna nasze bagaże, co pozwoliło nam w Pilawie bezpiecznie i bez strat opuścić ten Armaggedon. Do zobaczenia na trasie następnym razem.


Dzień I. Kraśnik-Zwierzyniec. DST: 101.61km, TIME: 6.47.58h, AVG: 15.84km/h, Max: 50.20km/h.

Logistyczne przygotowanie wyprawy nawet tak małej jak nasza tzn. czterodniowej dla czterech osób to wcale niełatwe zadanie. Ba, powiedziałbym nawet, że to pewna sztuka. Ja jestem zaledwie jej adeptem. Jakim? Nie mnie to oceniać. W mojej opinii takim jak rowerzystą czyli przeciętnym. Dużo dobrych chęci , znacznie mniejsze umiejętności. By wyprawa się udała nie wystarczy bowiem wskazać jedynie miejsce startu i mety. Żeby osiągnąć sukces i satysfakcję uczestników trzeba odpowiednio dobrać i zaplanować trasę. Warto w tym celu użyć wyobraźni i skorzystać z doświadczenia swojego i innych. Dobrze jest posłuchać rad tych, którzy już byli w rejonach do których się wybieramy. Ja taką wskazówkę zlekceważyłem. Hak bowiem wyraźnie dawał do zrozumienia, że zazdrości nam tych pagórkowatych terenów do jazdy. Trzeba było to wziąć pod uwagę przy planowaniu pierwszego etapu. Cóż, przyczyny dopatrywałbym się w moim dość jednak egocentrycznym spojrzeniu na świat. Choćbym zaprzeczał to jednak tę trasę wybrałem i zaplanowałem głównie pod siebie. O ile bowiem przejechanie planowanych 88 km do Szczebrzeszyna nie stanowiłoby problemu w normalnych okolicznościach dla nikogo z nas, to jednak biorąc pod uwagę pagórkowate ukształtowanie terenu, obciążenie sakwami, nienajlepsza pogodę, stanowiło prawdziwe wyzwanie, szczególnie dla dziewczyn. Wiedziałem, że ja dam radę, w końcu mam w nogach ponad 2000km, byłem pewny Ediego bo każdy wie co potrafi ale o dziewczyny się obawiałem, tak jak i one kiedy dowiedziały się jak będzie wyglądała trasa. Chyba tylko entuzjazmowi pierwszego dnia możemy zawdzięczać to, że zrobiliśmy ten pierwszy etap łącznie z odcinkiem "specjalnym".
Trasę rozpoczęliśmy w Kraśniku po dość przyjemnej podróży. Nie potwierdziły się obawy, że pociąg będzie załadowany. W sumie było dużo miejsca w przedziale rowerowym choć podróżowała nim 12 osobowa wycieczka do Nałęczowa, nota bene spotkaliśmy się w pociągu powrotnym.
Tak więc wyruszyliśmy w nastroju optymistycznym, choć pogoda była prawdę mówiąc zaledwie lekko-pół średnia. Niebo szaro bure i co chwila zacinał deszczyk. Niezbyt duży i na tyle miły, że przerywał od czasu do czasu i pozwalał nam wyschnąć.
Centralny Szlak Rowerowy Roztocza a ten właśnie postanowiliśmy eksplorować, wiódł wygodnymi asfaltowymi drogami o małym natężeniu ruchu. W zasadzie jedyną ale z kolejnymi kilometrami coraz bardziej dotkliwą przypadłością były pagórki. Ponieważ solennie obiecaliśmy sobie nie forsować tempa i oglądać co się da, uważnie śledziliśmy trasę żeby nic nie przegapić.
W Stróży, gdzie znajdowała się ciekawa kaplica zbudowana nietypowo na planie trójkąta niespodziewanie z zakrętu wyjechaliśmy na skrzyżowanie na którym stał radiowóz policji. Dość bezładnie się przez nie przetoczyliśmy, żeby zatrzymać się po drugiej stronie. Celowo o tym wspominam, bo jeśli nawet jechaliśmy zgodnie z przepisami to zachowywaliśmy się dość swobodnie i mogliśmy wzbudzić jakiś komentarz stróżów prawa. Tymczasem jeden z nich widząc, że szukamy czegoś na mapie sam zaoferował nam pomoc i wskazał drogę do kaplicy.
Cały dzień minął nam na spokojnym przemieszczaniu się asfaltami oraz podziwianiu pięknych widoków skłaniających do tego, żeby co chwila zatrzymać się na fotkę. Zbliżał się wieczór i musieliśmy podjąć decyzje gdzie spędzimy noc. Pierwotny plan zakładał nocleg gdzieś przed Szczebrzeszynem, czyli około 88km ale potem (przyznam, że ja nieco forsowałem ten pomysł) wynikł Zwierzyniec i nocleg na kampingu. Wciąż mieliśmy nadzieję na poprawę pogody a w Zwierzyńcu było piękne kąpielisko. Może jedyna okazja na plażowanie? Po pokonaniu ostatniej, wydawałoby się góry na drodze krajowej, która mocno nadwątliła i tak już wyeksploatowane siły, stanęliśmy w obliczu decyzji czy kontynuować jazdę asfaltem, co oznaczało dodatkowe kilometry czy dokonać przejazdu przez las, co pozwoliłoby nam znacznie skrócić dystans. Moim zdaniem to Pokrzewka zagrała nam na ambicji, że w końcu nie przyjechaliśmy tu na rekreację i postanowiliśmy pojechać szlakiem.
Początek nie był zachęcający, droga szła pod górę i była dość błotnista ale dało się jechać. Przynajmniej na początku. Dalej było "nieco" gorzej. Po jakiś dwustu metrach zaproponowałem żeby jednak wycofać się i wrócić do asfaltu, jednak ten pomysł przepadł bo nikomu nie chciało się już wracać tym samym błotkiem. Edi wysłany na przód stwierdził, że droga rokuje jednak jakieś nadzieje, więc chcąc nie chcąc, wbiliśmy się w nią dalej. Błoto oblepiało nam błotniki blokując koła i uniemożliwiając jazdę. Stosunkowo najlepiej radziła sobie o dziwo Pokrzewka, która na zupełnie gładkich oponach jakoś posuwała się do przodu. Doszliśmy do wniosku, że te opony po prostu nie miały czym zgarniać błota i pozwalały jej raz jadąc, raz pchając, posuwać się do przodu. Gorzej było z nami. Zrezygnować z jazdy bo blokowały mi się oba koła. To samo z Matildae. Kiedy zatrzymaliśmy się koło rozłożystej lipy rozważaliśmy nawet wariant żeby zostać tu na noc, ale perspektywa startu z błota następnego ranka zmobilizowała nas do dalszej drogi. Pokrzewka zupełnie niezrażona ani pogodą, ani błotem, ani przebytym dystansem powoli znikła nam z oczu. Matildae szarpała się z rowerem coraz bardziej pochmurniejąc. Ja więcej pchałem niż jechałem coraz bardziej wściekły, że dałem się na mówić na ten skrót. W pewnej chwili zabrakło mi sił żeby nie tyle pchać do przodu rower, ile wyszarpnąć go z błota po raz n-ty. Zakląłem szpetnie jak nie zdarza mi się często i prawdę mówiąc miałem ochotę pieprznąć to wszystko o ziemię i ogłosić strajk. Niepotwierdzona plotka głosi, że Matildae tak właśnie zrobiła. Swoją drogą może sama zainteresowana to wyjaśni w swojej relacji. W każdym razie, widząc jej grobową minę uciekłem ile sił w nogach w górę zostawiając ją w rękach Ediego. Kiedy odkryłem, że jeśli nie próbuje jechać a tylko prowadzę rower i to tak żeby koła wybierały możliwie suchą drogę a sam taplając się w błocie pcham, to jakoś mogę przebyć po kilkanaście metrów. Potem przerwa i czyszczenie kół zabranym Pokrzewce patyczkiem. I tak w kółko. Tak mnie ta zabawa wciągnęła, że wkrótce już tylko się śmiałem z tej sytuacji mając nadzieje, że prędzej czy później to się skończy. I rzeczywiście, wkrótce jakoś z mniejszym lub większym trudem dało się jednak jechać, a gdy dotarłem do wąwozu okazało się, że zjazd jest całkiem atrakcyjny. O ile ktoś lubi jazdę po błocie i koleinach w całkowitych prawie ciemnościach. Niemniej była to wreszcie jazda i choć trochę niebezpieczna to w niczym nie przypominała tego taplania się wcześniej. Zanim zamontowałem na kasku czołówkę z góry pojawiły się dwa niebieskie światełka i niczym UFO przemknęły obok mnie zadając kłam moim okropnym przypuszczeniom, że państwo SZ są w przededniu rozwodu. Ruszyłem za nimi ostrożnie z duszą na ramieniu by wkrótce dotrzeć do płaskiego odcinka. Ostanie kilometry na szczęście były po asfalcie choć niestety w nasilającym się deszczu co sprawiło, że wjechaliśmy na camping przemoknięci, brudni i spragnieni ciepła. W tych okolicznościach nie było mowy o rozstawianiu namiotu i z pocałowaniem ręki zadekowaliśmy się w domku, nie patrząc nawet na cenę i jakość tego apartamentu. Wyznacznikiem luksusu na jaki mogliśmy sobie pozwolić okazał się gorący prysznic i możliwość umycia rowerów. Inaczej pewnie nie moglibyśmy ruszyć dalej. Ten swoisty "odcinek specjalny" typu best before end stał się odtąd synonimem naszego wyjazdu. Wieczór zakończyła "Dusza Mnicha" Mimo ze przez cały dzień nie spotkałem się z ani jednym niechętnym słowem z powodu takiego doboru trasy mój organizm ukarał mnie sam. Nad ranem złapał mnie skurcz uda tak mocny, że klękajcie narody. Z tym, że raczej nie dałbym rady uklęknąć, a kiedy wydawało mi się, że minął schwycił mnie skurcz łydki. Boje się pomyśleć jak czuły się dziewczyny.


Dzień II. Zwierzyniec-Susiec. DST: 57.02km, TIME: 4.22.07h, AVG: 13.92km/h, Max: 38.10km/h.

Poranek nie rozwiał wątpliwości co do pogody, deszczyk na szczęście dość szybko przeleciał i nie spiesząc się mogliśmy wystartować do kolejnego etapu. Zarówno zaplanowany dystans jak i profil trasy pozwalał nam na niespieszne tempo. Zaczęliśmy od obejrzenia słynnego kąpieliska w Zwierzyńcu o którego walorach przekonywał nas Behem jeszcze przed wyjazdem. Rzeczywiście prezentowało się nad wyraz efektownie, ale mimo usilnych namawiań ze strony swoich współtowarzyszy nie zdecydowałem się na kąpiel. Wkrótce ruszyliśmy dalej wygodnym szutrem żeby zobaczyć stary dąb Florian i Muzeum Leśników co wydawało się spełnieniem marzeń Pokrzewki na ten czas, odczuwającej szczególna więź ze służbami leśnymi tego świata. :)
Cały dzień spędziliśmy powoli przemierzając trasę i co chwila zatrzymując się dla zrobienia efektownych zdjęć bowiem na trasie było sporo atrakcji takich jak XVIII wieczny Kirkut czy tez ruiny starej papierni, położonej nad przełomem rzeki. Na metę etapu przybyliśmy dużo przed czasem i nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie zafundowali sobie odcinka specjalnego. Tym razem okazał się nim wypad do Rezerwatu Czartowe Pole.
Byliśmy już w Suścu jakieś 500m od kempingu gdy dostrzegliśmy kierunkowskaz do owego rezerwatu. Przez chwile rozważaliśmy koncepcje, że najpierw rozbijemy obóz a potem przyjedziemy zwiedzać rezerwat ale ostatecznie postanowiliśmy zrobić to z marszu. Oczywiście po kilkuset metrach wygodnego traktu szlak zamienił się w wąziutka ścieżeczkę pełna korzeni i piachu wyglądem przypominająca nasza ścieżkę nad Mienią. Byłaby to niezwykle efektowna podróż gdybyśmy nie mieli załadowanych bagażników a tak przyszło pchać rowery dobre kilkaset metrów przeciskając się przez krzaki i wspinając na osypiska. Na szczęście widok wodospadu Jeleń trochę nam wynagrodził te trudy. Na kemping dotarliśmy dobre 1,5 godziny później. Wieczór upłynął przy nie bez trudu rozpalonym ognisku, znów bowiem zaczęło siąpić i nie było żadnego suchego chrustu. Warto wspomnieć, że spokój tego wieczoru uratował Edi, którego refleksowi i zimnej krwi możemy zawdzięczać, że uratował nas przed niezłym fajerwerkiem, bowiem nie dokręciłem zaworu naszej kuchenki gazowej i zaczęła płonąc, napędzając nam potężnego strachu. Mnie, głównego winowajcy oczywiście przy tym nie było.


Dzień III. Susiec-Żyłka. DST: 70.56km, TIME: 4.45.39h, AVG: 15.36km/h, Max: 41.10km/h.

Wstaliśmy dość późno, bowiem dzień mieliśmy zacząć od spotkania z Behemem i Popeyem, którzy przyjeżdżali w południe by do nas dołączyć. Muszę od razu przyznać, że ukartowaliśmy pewien spisek żeby twardo obstawać przy naszej koncepcji podróży, tak na wypadek gdyby nowo przybyli mieli jakieś własne pomysły spędzenia czasu. Gwoli sprawiedliwości okazało się, że dmuchaliśmy na zimne bo ani Popeye ani tym bardziej Behem, który nawet nie przywiózł swojego GPSa nie zamierzali się wtrącać do wyboru trasy. Nie byliśmy jednak tacy twardzi, bo pierwsza sugestia napotkanego przedstawiciela, co prawda "sił wyższych" przewróciła nasz plan do góry nogami i sprawiła, że wróciliśmy do pierwotnej, zaplanowanej jeszcze w Otwocku koncepcji.
Trasa przypominała nieco pierwszy dzień i obfitowała w równie ciekawe wydarzenia jak np. ratowanie pewnego ptaszka, który wypadł na drogę z gniazda a którego o mały włos nie rozjechałem ja i Popeye. Standardowo, było dużo okazji do zdjęć no i oczywiście odcinek specjalny. Tym razem wynikł na skutek błędu nawigacyjnego, bowiem albo przegapiliśmy zakręt drogi krajowej albo mapa wprowadziła nas błąd. W pewnym momencie drogę zagrodziły nam tory kolejowe za którymi była Ukraina. Korzystając z GPS i trochę na czuja przebiliśmy się jednak do Hrebennego by zrobić rodzinne zdjęcie przy wjeździe do miasteczka. Omijając długa kolejkę tirów stojących do przejścia granicznego podążyliśmy szlakiem, który zgotował nam nową kilkuset metrową błotnistą zasadzkę. Ja od razu zrezygnowałem z jazdy i przepchałem rower znów taplając się w błocie. O skali trudności niech świadczy fakt, że nawet Behem, który na swoich slickach jeździ w każdym terenie, tym razem pchał swojego Liyanga. (dopisek behema: pchałem bo mi się blotniki zapychaja ;)
Ofiarą błota znów padła Matildae, która ambitnie próbowała przejechać ten odcinek i wpadła w poślizg lądując na boku w gęstym błocie. Gromki śmiech jakim przywitała swoją przygodę, pozwalał stwierdzić, że znów powróciła jej pogoda ducha. :) Kiedy wydostaliśmy się wreszcie na utwardzona drogę nadeszła pora by pomyśleć o noclegu. Ponieważ dołączyli do nas dwaj znani survivalowcy, nocleg na dziko był praktycznie przesądzony, pozostało jedynie wybrać odpowiednie miejsce. W tym celu zagłębiliśmy się w leśny szlak i po przejechaniu kilkuset metrów odbiliśmy od niego w poszukiwaniu jakiejś odpowiedniej polany. Miejsce wypatrzył Behem i wkrótce w krąg stanęły cztery namioty a w środku zapłonęło ognisko. Zanim zapadła noc, byliśmy już rozbici, z rąk do rak krążyły napoje a na patykach skwierczały kiełbasy. Dobry humor nas nie opuszczał i wreszcie doceniliśmy walory noclegu z dala od cywilizacji. Niepostrzeżenie na zachmurzonym dotąd niebie błysnęła pierwsza gwiazda, potem druga i trzecia i wkrótce niebo się nimi roziskrzyło. Nie wiem czy zmęczenie ,czy może napitki a może po prostu nastrój tej chwili sprawił, że powoli wszyscy zamilkliśmy. Nastała cisza, słychać było tylko trzask palących się gałęzi. Nikt nie chciał przerwać nierozważnym słowem tej chwili, każdy pogrążył się we własnych myślach, choć miałem poczucie współobecności. Jeśli można mówić o magii to z pewnością pojawiła się wtedy. Myślę, że warto było wyjechać dla tej właśnie chwili. W końcu po cichu wymknąłem się do namiotu i ułożyłem do, snu czując jeszcze długo ciepło dogasającego ogniska.


Dzień IV. Żyłka-Zawada. DST: 74.69km, TIME: 3.55.21h, AVG: 19.37km/h, Max: 43.50km/h.

Rozkoszny sen przerwała jakaś wredna kukuła, która usadowiła się około 3 nad ranem nad naszym obozem i postanowiła wykukac nas ze snu. Już miałem ochotę wypróbować czy mój nóź "meteor" zasłużył na swoją nazwę, gdy odleciała. Nie na długo. Zmieniła tylko namiar i znów rozpoczęła swoje kukanie. Ostatecznie opuściłem namiot około piątej dochodząc do wniosku, że poranna kawa w tak pięknych okolicznościach przyrody będzie smakowała bosko. Po cichu, żeby nikogo nie obudzić zrobiłem sobie śniadanie i do 6 rozkoszowałem się kawą. Wstał Popey i nasza wydawałoby się, przyciszona rozmowa dała się we znaki pozostałym śpiochom. W sumie wyszło to na dobre, bowiem ostatecznie udało się zwinąć obóz do 9:00 mimo, że Behem zapowiadał żeby nie budzić go do 11. :)
Wczesny start miał istotne znaczenie, gdyż plan na ten dzień zakładał odwiedzenie Zamościa no i oczywiście pociąg też nie czeka. Trasa etapu okazała się znacznie bardziej uciążliwa niż zakładaliśmy. Głównie ze względu na dużą ilość wzniesień czego słusznie obawiała się Pokrzewka oraz niespodziewanie silny wiatr którego dotąd nie było. Powoli przebijając się w kierunku Zamościa, dotarliśmy do Krasnobrodu gdzie postanowiliśmy zrobić dłuższy popas. W trakcie przygotowań do jedzenia Behem odkrył jakieś zgrubienie na szyi i zwrócił się do Popeya z prośbą by się temu przyjrzał. Wszystko co się odtąd stało było konsekwencją błędnej diagnozy postawionej prze tego ostatniego. Popey nie rozpoznał plagi naszych lasów w ostatnich dniach, czyli kleszcza co spowodowało, że Behem postanowił rozprawić się z tym zgrubieniem na własną rękę. Kiedy próby nie powiodły się zwrócił się do Matildae o ponowną diagnozę. Ta potwierdziła jego pierwotne przypuszczenia. Szybka interwencja Matildae zakończyła się połowicznym sukcesem, czyli udało się usunąć połowę szkodnika, niestety nie tą najważniejszą. W takiej sytuacji uformował się zespół ratownictwa medycznego: Edi oświetlał pole operacyjne, Popey ostrzył skalpel i podawał narzędzia, Matildae pełnila role instrumentariuszki a głównym rzeźnikiem, o przepraszam chciałem napisać chirurgiem została Pokrzewka. Ja robiłem dokumentacje fotograficzną, Behem nadrabial miną próbując nie zemdleć. Operacja przedłużała się, bowiem pasożyt bronił się długo i wytrwale. Kiedy wreszcie udało się go wyciągnąć cały zespól ratownictwa popadł w euforię, może z wyjątkiem Behema, który jakoś wykazywał marny entuzjazm.
W tych okolicznościach stało się jasne, że do Zamościa raczej nie zdążymy, nawet dotarcie do Zawady na czas stanowiło pewne wyzwanie.
Nie zwlekając wyruszyliśmy w dalszą drogę. W jej trakcie przyszedł mi do głowy plan B, z którym nosiłem się od jakiegoś czasu. Bezpośrednim pretekstem stało się stanowcze żądanie Pokrzewki żebym oddał jej mapę, która rano mi powierzyła jako głównemu nawigatorowi wyprawy. Okazało się, że zdając sobie sprawę, że jedzie wolniejszym tempem, postanowiła nie absorbować nas swoją osobą i sama dotrzeć do pociągu. Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałem czy mówi poważnie czy tylko się ze mną droczy, ale nie zmierzałem tego sprawdzać. Z przyczyn, które wyjaśniłem na początku relacji nie zamierzałem pozwolić jej na samotną eskapadę. O ile łatwo się zgodzić na to, że jakiś mocny uczestnik wyprawy ucieka do przodu niejako torując drogę innym o tyle w moim pojęciu niedopuszczalne jest pozostawianie z tyłu wolniejszego członka wyprawy, nawet tak samodzielnego i przyzwyczajonego do samotnych podróży jak Pokrzewka. Fakt, że to ja posiadałem jej mapę dawał wygodny pretekst żeby nie pozwolić jej się odłączyć, jednak stanowcze żądanie kazało mi się domyślić, że może chodzi raczej o odzyskanie poczucia bezpieczeństwa i całkowitej samodzielności, dlatego w końcu oddałem mapę i wykorzystałem sytuację żeby zrzucić na Pokrzewkę odpowiedzialność za nawigację a tym samym związać ją z grupą, gdy ja postanowiłem ją opuścić. Miałem w głowie bowiem swój własny odcinek specjalny, czyli dotarcie do Zamościa. Przyświecał mi szczytny cel, bowiem byłem tam umówiony z moją kuzynką, której nigdy jeszcze nie widziałem i nie wiadomo czy kiedykolwiek zobaczę a która odszukała mnie na "naszej klasie" w ramach poszukiwania rodziny.
Tak więc opuściłem Pokrzewkę, dogoniłem resztę grupy i w przelocie rzuciłem Ediemu, że Pokrzewka ma mapę i żeby jej pilnowali i zainicjowałem ucieczkę z peletonu. Żeby wykonać swój plan potrzebowałem bowiem w dość szybkim czasie dotrzeć do Zamościa, odbyć spotkanie a potem odnaleźć stację kolejowa w Zawadzie. Szybko wrzuciłem duże tempo momentami dochodzące na zjazdach do 50km/h. Na prostej jechałem ponad 30 i już wkrótce zacząłem się martwić czy aby jestem w stanie wytrzymać to tempo, tym bardziej, że droga do Zamościa się wydłużała. Dotarłem w końcu zziajany jak dziki pies dingo ale za to w niezłym czasie, dającym mi całe pół godziny na spotkanie z rodziną. Spotkanie było nadspodziewanie serdeczne i choć trwało krótko zdążyliśmy choć trochę się poznać, oczywiście umawiając się na przyszły raz.
Dysponując rezerwą czasową spokojnie zaplanowałem kurs w GPS i ruszyłem w kierunku Zawady. Już trzeci zakręt zaprowadził mnie na manowce bowiem GPS wskazywał ulicę z zakazem wjazdu. Nie chcąc łamać przepisów zrobiłem parę zakrętów by ominąć tablicę i całkowicie wypadłem z tracka. Następne manewry nie dość, że nie przywróciły mnie na właściwą drogę, to sprawiły, że niespodziewanie wylądowałem na rynku w Zamościu. OK, pomyślałem, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Pstryknąłem sobie fotkę, zrobiłem panoramę rynku żeby pokazać innym i znów ruszyłem według wskazań GPS. Tak skuteczne że… wylądowałem na rynku tyle, że z drugiej strony. Teraz już trochę nerwowo zacząłem spoglądać na zegarek i odmierzać czas, który dzielił mnie od odjazdu pociągu. Postanowiłem się skupić i wybrnąć z tej sytuacji zanim wpadnę w panikę i zacznę się miotać. Kiedy w dalszym ciągu nie udawało mi się znaleźć właściwej drogi ani wg. GPS ani na mapie, zatrzymałem się na chwilę zrobiłem parę głębokich wdechów i jeszcze raz wyznaczyłem drogę. Tym razem ruszyłem zacznie uważniej i na początku wolniej. W końcu odnalazłem drogę prowadzącą do Zawady a kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem na właściwej, przyśpieszyłem aż do bólu. Ciągle niedowierzając GPS, który wskazywał jak byk prostą drogę do Zawady spytałem jakąś autochtonkę na rowerze jak mam jechać i ona ostatecznie potwierdziła, że zmierzam do celu. Na stację w Zawadzie wpadłem z takim impetem jakbym brał udział w finiszu Toru de France. Oczywiście strach ma wielkie oczy i do odjazdu pociągu została jeszcze godzina. Pozostało jedynie spisać dane z licznika, GPSa i zakończyć te wyprawę.


Zamiast podsumowania.

Jak zwykle zbliżanie się do domu sprawia, że zaczynam rozmyślać nad nastrojem który temu towarzyszy. Nawet wymieniliśmy parę uwag na ten temat. Generalnie od paru lat wracam do rzeczywistości jak by ona nie była, bez żalu. Dom oznacza zwykłe na ogół szare, nie tak swobodne i efektowne życie jak na wyprawach, ale już od tego nie uciekam wystarczy, ze ożywia mnie sama myśl o następnej, że od czasu do czasu mogę się oderwać poprzez taką wyprawę. Tak tez się czułem, tym razem gdy ujrzałem za oknem Celestynów. Moją głowę zaprzątała raczej myśl jak wyrazić wzruszenie, które wzorem poprzednich wypraw mnie ogarnęło. Trudno znaleźć właściwe słowa i gesty, którymi okazać wdzięczność ludziom, którzy po prostu byli ze mną w tych chwilach. Jakoś udało się cos wykrztusić gdy żegnaliśmy Matildae i Ediego. Potem zapakowałem swoje graty i postanowiłem przejechać te kilkadziesiąt metrów pustym peronem. Widok trzech funkcjonariuszy służby Ochrony Kolei, którzy właśnie wyłonili się z budynku stacji i wyraźnie ożywili na mój widok kazał mi się domyślać, że powrót do rzeczywistości zaczął się szybciej niż się spodziewałem i w zupełnie nieprzewidzianym scenariuszu.
Szybkie żądanie żebym się zatrzymał wcale mnie nie zaskoczyło, ale żądanie dokumentów już bardzo. Myślałem w swojej naiwności, że pogrożą mi palcem i po krzyku. Przecież wiem, że nie wolno jeździć po peronie, ale na Boga wracam z dalekiej wyprawy jestem zmęczony, brudny, dźwigam przynajmniej z 40kg bagaż a wokoło ani żywego ducha, oprócz nas: rowerzystów. Nikomu nie przeszkadzamy, nie stanowimy żadnego zagrożenia.
Próbowałem rozładować sytuację mówiąc: panowie, nie żartujcie właśnie wracam do domu po trudnej wyprawie dajcie spokój ale byli niewzruszenie żądając dokumentów. Zacząłem nerwowo ich poszukiwać wiedząc, że są schowane na samym dnie sakwy. Zapomniałem której. Ze zdenerwowania i w poczuciu absurdalności sytuacji ogarnęła mnie furia. Zaczęły mi drżeć ręce co jeszcze bardziej utrudniło poszukania. Byłem tak zły na nich, że nie mają zrozumienia i na siebie, że nie umiem się opanować, jakbym był prawdziwym chuliganem a nie spokojnym mieszkańcem miasta, że gdyby któryś z nich mnie dotknął to chyba bym się na nich rzucił. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl, która teraz wypowiem na głos choć nie mam takiego zwyczaju: pierdolony Otwock. Ledwo wysiadłem z pociągu na stacji w mieście w którym przeżyłem prawie 50 lat i którego herb noszę dumnie na rękawach mojej koszulki a tu mi udowadniają, że jestem zerem. Wywaliłem więc wszystko na ławkę, jednocześnie słysząc jak niezastąpiony w takich sytuacjach Popey próbuje dyplomatycznie załatwić sprawę. Słyszę jak spuszczają z tonu w rozmowie z nim i już wiem, że się obejdzie na upomnieniu, chyba, że okażą się takimi kutasami, że oleją nawet solidarność zawodową. Ale musimy odegrać tę farsę do końca, oni żeby nie stracić twarzy, ja żeby odzyskać swoją. Kończy się standardowo udzielają mi upomnienia mówiąc, że przepisy, ja mówię coś o życzliwości i jakimś rozsądku w egzekwowaniu prawa ale obie strony nawzajem się nie słyszą. W końcu puszczają nas bez mandatu.
Wiem, że zawdzięczam to Popeywi, a nie odruchowi życzliwości w którą naiwnie wierzę a której jeszcze niedawno doświadczyłem od zupełnie obcych ludzi. Gdy przepychałem się po pociągu wyładowując rower, pomagali nawet ci, którzy byli zwykłymi podróżnymi a nie rowerzystami. Przez chwile mam ochotę wskoczyć na rower i odjechać, tak by mnie nie dogonili ale z trudem się powstrzymuje. Najgorsze się już jednak stało. Czar wzruszenia prysł a jeszcze nie pożegnałem się ze wszystkimi, zwłaszcza z Pokrzewką.
Wracam z Popeyem, nie komentujemy tego co się stało. Nie ma takiej potrzeby. Tu akurat rzeczywiście rozumiemy się bez słów.
W TV słyszę, że grupa 20 kiboli zdemolowała pociąg. Zatrzymano 8. Niezła skuteczność. Ja zatrzymałem się sam bo wierzę, że tak trzeba. Chyba jestem naiwniakiem.

Witamy w rzeczywistości.


Okiem obiektywu:

0.JPG 000.JPG 1.JPG 2.JPG
2aa.JPG 2b.JPG 3.JPG DSCN0716.JPG
4.JPG 4a.JPG DSC_8435.JPG 5.JPG
6.JPG 7.JPG 8.JPG 9.JPG
10.JPG 11.JPG IMG_1607.JPG DSCN0820.JPG
13.JPG 14.JPG DSC_8580.JPG DSCN0850.JPG
15.JPG 16.JPG 17.JPG 18.JPG
19.JPG IMG_1668.JPG 20.JPG 25.JPG